Losowe foto nr 218Losowe foto nr 538Losowe foto nr 702Losowe foto nr 793Losowe foto nr 889Losowe foto nr 926
 Wyprawy - Relacje - Nothing compares to Jamaica
Gyow - Not serious
Ostatnia recenzja:
Nowości na Twój adres
e-mail:


Mapa serwisu:



Nothing compares to Jamaica

Skąd w ogóle ten pomysł?

Wróciłam z Jamajki pod koniec listopada i cały czas nie mogę przestać o niej gadać, a najczęściej słyszanym pytaniem poza "jak było?" jest "skąd pomysł, żeby właśnie na Jamajkę jechać?" Pomysł wyjazdu na Jamajkę powstał ponad rok przed wyprawą. Oglądałam z Adrianem film o Bobie Marley'u i od słowa do słowa postanowiliśmy, że świetnie by było pojechać na Jamajkę, tam gdzie Bob się urodził i tworzył swoją muzykę. Ja jestem osobą, która fajne pomysły po prostu wdraża w życie. Tak też potraktowałam ten pomysł i zajęłam się planowaniem naszej podróży. Jako że nie lubię wakacji w formule all inclusive przy wybetonowanej plaży w hotelu molochu (który jest taki sam wszędzie, czy to w Egipcie, czy na Jamajce, czy w Grecji), to zaczęłam szukać możliwości samodzielnej organizacji tej podróży. Szukając w sieci informacji, jak się dostać na Jamajkę i co tam poza śladami Boba Marley'a zobaczyć natrafiłam na stronę www.najamajkę.pl. Poczytałam bloga, relacje, napisałam maila z zapytaniem o ofertę i otrzymałam odpowiedź, która idealnie wpasowała się w moje oczekiwania. Tomek z www.najamajke.pl zaproponował wyjazd marzeń, zwiedzanie Jamajki prawdziwej, życie wśród Jamajczyków i poznawanie tego kraju od podszewki. Poza tym atrakcje jakie zaplanował były tak urozmaicone, że nie mogły nie trafić prosto w moje serce. Później okazało się, że dodatkowo mogę mieć "życzenia do spełnienia" i faktycznie, miałam jedno, ale o tym później, żeby nie wyprzedzać faktów.

Tubylcy i my, czyli biali na Jamajce

Lot był długi, ale przecież ja uwielbiam latać, poza tym już pierwsze kroki postawione na tej rajskiej wyspie zrekompensowały trudy podróży i dały nam przedsmak tego, co nas czeka. W Polsce były listopadowe szare, deszczowe dni, a w Montego Bay świeciło słońce i temperatura zachęcała do zmiany stroju na letni :). Do tego zieleń i widok otaczających pagórków zapowiadały, że będzie pięknie. Do miejsca, w którym mieliśmy spędzić większość czasu podczas jamajskich dwóch tygodni dotarliśmy późnym wieczorem. Droga wiła się górską drogą, a my chłonęliśmy uroki mijanych po drodze jamajskich wiosek. Adrian ostatecznie nie towarzyszył mi w tej podróży fizycznie, ale nie byłam tam sama. Nasza grupa liczyła cztery osoby: Ja, Alcia z Hubertem i nasz przewodnik Tomek. Poznaliśmy się kilka godzin wcześniej, przed wylotem, ale już wiedzieliśmy, że jest między nami porozumienie i że w tym towarzystwie wakacje będą świetną przygodą.
Na miejscu, w Treasure Beach gospodynie powitały nas bardzo ciepło, a nasz przewodnik Tomek, zabrał nas na wieczorny spacer po okolicy. Nigdy nie zapomnę jakie wrażenie wywarło na mnie to, jak Tomek był odbierany przez mieszkańców Treasure Beach. On każdego witał po imieniu, a oni na jego widok cieszyli się jak by zobaczyli dawno nie widzianego przyjaciela lub brata. Nie było końca uściskom, powitaniom i radości, że on znowu wrócił. Jednocześnie my, przedstawieni przez Tomka jako jego przyjaciele, byliśmy przyjmowani dosłownie jak rodzina, jak ktoś bliski, kogo wita się z ogromną radością.
Od tego wieczoru, każdego dnia czułam życzliwość mieszkańców, gotowość do pomocy i zapewnienia nam jak najprzyjemniejszego pobytu w Treasure Beach. Nawet jak zamarzyłam sobie, aby mieć jamajskie warkoczyki na głowie, to moje marzenie zostało w mig spełnione przez kuzynkę Smoky'ego, mojego jamajskiego kolegi:)



Miejscowi zapewniali nam lokalne specjały, egzotyczne owoce, kokosy i owoce morza. Zapraszali na ognisko na plaży, czy koncert w słynnej restauracji Jack Sprat.



Plaża, słońce i absolutny luz - czyli muzyka gra

Dzień w Treasure Beach zaczynałam i kończyłam na plaży. To był taki mój kawałeczek raju na ziemi. O wschodzie słońca szłam pobiegać i popływać w oceanie. Obserwowałam jak ciepłe słońce wstaje zza okolicznych wzgórz i rozświetla promieniami najpierw palmy na horyzoncie, chmury jeśli były na niebie, a na końcu piasek na plaży. Woda była bajecznie ciepła i można było o poranku zanurzyć się w ciepłych falach, powalczyć z nimi troszkę i pobiec wzdłuż pięknej, pustej i szerokiej plaży.



Po tym rytuale szłam na śniadanko do lokalnej śniadaniowni, gdzie zawsze można było liczyć na cudownie aromatyczna jamajską kawę i przysmak z ackee lub callaloo.
Popołudniowy pobyt na plaży sprowadzał się do leniwego siedzenia w jednym z tamtejszych pubów. W tle zawsze grała muzyka reggae a miejscowi i turyści leniwie sączyli piwko lub sok, gapiąc się w fale i obserwując biegające po plaży kraby. Tomek z Hubertem mieli fajną zabawę, bo próbowali dogonić kraba i zmotywować go aby biegł w zdefiniowanym przez nich kierunku. Cóż... wygrywały zwykle kraby, nie dawały sobą tak łatwo sterować, no i też były jakby szybsze i zwinniejsze od chłopaków.
Rytuałem kończącym dzień był spacer po plaży przy zachodzącym słońcu. Tych widoków nie da się ani opisać słowami, ani zapomnieć. Postarałam się to ująć na fotografiach i mam nadzieję, że one oddadzą przynajmniej w części nastrój i klimat tych magicznych chwil.



Lubiłam te jamajskie wieczory, siedzenie bez końca przy świetle zachodzącego słońca lub ogniska, długie rozmowy z miejscowymi o wszystkim i o niczym, albo gapienie się w fale rozświetlone blaskiem księżyca w pełni. Bo mieliśmy to szczęście ze księżyc w pełni był tam wyjątkowo piękny i wyjątkowo wielki i na dodatek bezchmurne niebo pozwalało oglądać go w pełnej okazałości. Romantyzm tych wieczorów mam w pamięci do dziś i myślę że jeszcze długo pozostanie, bo gdy zamykam oczy to widzę właśnie taki obrazek, księżyc w pełni, rozświetlone fale, ciepła woda w której można było się kapać nawet nocą i wszechobecna muzyka kołysząca wszystkich w rytmie reggae.



Góry - adrenalina po sam szczyt

To było moje specjalne życzenie, chciałam zdobyć szczyt Gór Błękitnych o wschodzie słońca. Niby nie taki wyczyn, bo góra ma ok 2200 m n.p.m., ale... no właśnie... tę górę zdobywa się niebanalnie, a przynajmniej ja zdobywałam ją absolutnie nietuzinkowo. Z naszej ekipy tylko ja zdecydowałam się tam wchodzić. Pojechaliśmy całą naszą czwórką w góry na 4 dni i już pierwszego dnia okazało się, że moje wejście na szczyt może się odbyć właśnie tej nocy. Tomek załatwił przewodnika i dograł całą logistykę. Był tylko mały drobiazg. Przewodnik przyjechał na motocyklu i początek naszej wspinaczki na szczyt miał się właśnie odbyć na motocyklu. Przerażenie w głowie i strach w oczach. Ja od dzieciństwa mam potworny lęk przed jazdą motocyklem i za żadne skarby świata nie byłam w stanie z nikim wsiąść na motor. No ale czego się nie robi z miłości do gór. Przełamałam się i nie tylko wsiadłam na ten motor, z obcym miejscowym mężczyzną, ale pojechałam w drogę w nieznane o 22 w nocy nie wiedząc za bardzo co mnie czeka i jak się to skończy. Na swoje usprawiedliwienie mam jedynie to, że Roger, mój przewodnik, był pracownikiem Parku Narodowego i funkcjonariuszem odpowiadającym naszym goprowcom, więc nie miałam podstaw by się obawiać o swoje bezpieczeństwo. Pierwszy odcinek, ten na motocyklu pokonaliśmy w 2,5 h. Było lepiej niż myślałam, ale serce waliło mi cały czas jak szalone. Dopiero na drugi dzień zobaczyłam jak mocno stroma i jak eksponowana była ta droga. Pomyślałam później, że dobrze że było ciemno i nie miałam pełnej świadomości gdzie jadę :) Dotarliśmy ok 1 w nocy do domku rangerów i mój przewodnik zaproponował godzinny odpoczynek, Nawet można się było zdrzemnąć jak by się chciało. Ja nie chciałam, bo wcześniej mój ranger nie omieszkał mi opowiedzieć, że w tym domku są szczury, ale nie musze się ich obawiać... cóż, spać nie miałam odwagi więc przegadaliśmy całą godzinę :) Wyruszyliśmy ok 2 z latarkami i przez 3,5 h maszerowaliśmy pod górę po wijącej się krętymi serpentynami ścieżce. Trasa nie była specjalnie trudna technicznie, szło się przyjemnie i mimo ciemności było bezpiecznie. Wysiłek jednak był spory, bo starałam się dotrzymać kroku mojemu przewodnikowi, a on z kolei nadawał tempo tak, abyśmy dotarli na szczyt przed wschodem słońca. Po drodze były niezapomniane widoki na Kingston nocą. Oprócz latarek naszą drogę rozświetlał księżyc w pełni. Niebo było pełne gwiazd i absolutnie bezchmurne. Idealne, choć wszyscy straszyli mnie, że w Górach Błękitnych często pada, a ja oczywiście nie miałam kurtki przeciwdeszczowej, bo jadąc na Jamajkę jej po prostu nie zabrałam (po co mi kurtka przeciwdeszczowa na plaży?). Na drogę dostałam parasol od zatroskanej mieszkanki Mount Edge, ale przecież parasol na motocyklu byłby równie nieprzydatny jak okulary przeciwsłoneczne w nocy :). Ale że dopisało nam szczęście to tym razem nie spadła na nas ani jedna kropla deszczu. Na szczyt dotarliśmy troszkę za wcześnie. Zmęczeni i spoceni nie mieliśmy się za bardzo gdzie schronić przed zimnem i wiatrem. Był tam budynek ale bez dachu więc jego funkcja ochronna przed zimnem była marna. Roger chciał mi oddać swoją kurtkę, ale nie przyjęłam, nie mogłam pozwolić, aby sam zmarzł tam na kość. Znalazłam w plecaku paczkę papierowych serwetek i połowę z nich włożyłam sobie pod przemoczoną na plecach bluzę, a drugą połowę oddałam Rogerowi, żeby zrobił to samo. Spodobał mu się ten patent, bo faktycznie zrobiło nam się troszkę cieplej.
Czułam, że zdobyłam swój osobisty szczyt w tym roku. Było to cudowne uczucie.



Widoki jakie ukazały się naszym oczom gdy słońce zaczęło wschodzić były nieziemskie. Byliśmy nad szczytami gór i nad chmurami, poza tym świecił księżyc w pełni a słońce wschodziło znad wiszącej grubej warstwy skłębionych chmur. Było tak pięknie, że nie mogłam opanować się przed tym, aby nie zacząć skakać do góry z radości jak małe dziecko, które cieszy się z nowej zabawki, ja tam byłam taka bardzo szczęśliwą małą dziewczynką. Po chwili na kilka minut otoczyła nas mgła, tylko po to aby zaraz odsłonić góry błękitne w pełnej okazałości, rozciągające się aż po horyzont.



Było mistycznie i o wiele piękniej niż nawet mogłam sobie wyobrazić. Nie chciałam wracać, ale niestety czekająca nas droga powrotna miała zająć ponad 5h więc nie dane mi było delektować się widokami dużo dłużej.
Droga w dół do chatki rangerów była bardzo przyjemna, zielona i pełna egzotycznych roślin jak z parku jurajskiego, zastanawiałam się tylko w którym momencie na ścieżce pojawi się dinozaur. Nie było dinozaurów, ale za to Roger był znawca ptaków i motyli więc co chwila wskazywał mi któryś z miejscowych gatunku, tłumacząc dokładnie wszelkie szczegóły i rytuały. Później pozostała już tylko ostatnia prosta (która jak to po górskich ścieżkach prosta nie była) na motocyklu w dół. Do celu podróży dotarliśmy po 14 godzinach od startu. to była długa noc, ale pełna wrażeń i niezapomnianych emocji oraz widoków, których nigdy nie zapomnę :)

Krokodyle i delfiny + kolejne przełamane bariery i kolejne pierwsze razy

Na Jamajce codziennie miałam okazję na jakiś swój "pierwszy raz". Pierwszy raz jadłam ackee, kąpałam się w wodospadzie, pierwszy raz jechałam krosowym motocyklem, pierwszy raz widziałam jak rośnie ananas, jak się produkuje kawę i rum, pierwszy raz skakałam do rzeki z gałęzi drzewa, pierwszy raz siedmiokrotnie odrzuciłam oświadczyny w ciągu dwóch tygodni i pierwszy raz piłam sok z kokosa zerwanego prosto z palmy.
Krokodyle już kiedyś widziałam podczas podróży po Stanach, ale te na Black River były ogromne i blisko jak na wyciągnięcie ręki.



Co ciekawsze płynęliśmy tą rzeką wśród krokodyli a później parę mil dalej sami pływaliśmy w tej rzece zupełnie zapominając, że te bestie umieją pływać i w sumie to nie tak daleko były. Poza pływaniem w rzece podobała mi się jeszcze jedna zabawa miejscowych dzieciaków. Skakali sobie z drzewa do rzeki robiąc przy tym widowiskowe salta. Pozazdrościłam im trochę i postanowiłam sama tez skoczyć. Już bez salta, bo taka utalentowana nie jestem i był to mój pierwszy w życiu skok do wody z takiej wysokości. Nie wiem dokładnie ile tam mogło być metrów, ale nie mniej niż 3-4. Weszłam na gałąź i długo zastanawiałam się, czy skoczyć. Odwagi mi dodał kolega z łódki (Niemiec), sam też miał ochotę skoczyć, ale powiedział, że zrobi to po mnie. Nie mogłam się wycofać. skoczyłam. Wypłynęłam. Zwyciężyłam! Spodobało mi się i chcąc mieć pamiątkę, dałam Alci aparat włączony na nagrywanie filmów, a sama poszłam zrobić to jeszcze raz. Drugi raz juz był znacznie łatwiejszy, a ja mam fajną pamiątkę i super wspomnienia. Kolega Niemiec też skoczył, nie mógł pozwolić, żebym była od niego lepsza :)
Wracając z Black River wypatrywaliśmy delfinów. Alan, nasz kapitan twierdził że one są tam zawsze, jedyny problem jest taki, że to my albo jesteśmy za wcześnie, albo za późno :). Tym razem byliśmy idealnie a wprawne oko naszego przewodnika Tomka wypatrzyło całą rodzinkę delfinów, które mogliśmy sobie z łodzi obserwować. Idealne zakończenie oceaniczno- rzecznego safari.

Nic juz nie będzie takie samo

Moje serce zostało chwycone przez Jamajkę. Wiem na pewno, że wrócę tam i będę tam wracać nie raz. Bo jak mówi Tomek: Jamajka uzależnia :)
Klimat, ludzie, atmosfera, słońce, muzyka, luz, radość, ciepło, uśmiech, życzliwość ludzi, czas płynący wolniej, plaża i przyroda, która zachwyca i rzuca na kolana... taka jest ta wyspa lasów i wody - Jamajka.
Wczoraj znowu oglądałam z Adrianem film o Marley'u, teraz zupełnie inaczej go odbieram, widzę na filmie rzeczy, których przed pobytem tam pewnie nawet bym nie zauważyła, słyszę akcenty i dźwięki, których bym nie słyszała i widzę obrazki, które idealnie pokazują tamtejsze realia. Wiem, że Jamajki nie można porównać do żadnego z miejsc, w których byłam, a było ich sporo. Jamajka przebojem wdarła się na moja prywatną listę top ten na miejsce w pierwszej trójce. I dobrze! Me like it :)
One Love :)



P.S. Dziękuję Adrianowi za inspirację, Alci i Hubertowi za świetne towarzystwo, a Tomkowi za mistrzowską organizację, bez Was te wakacje nie były by wakacjami z marzeń, jesteście wspaniali :*
naJamajke.pl